17 kwietnia 2014

17 kwietnia 2014, godzina: 23:07 6
Wiecie w jaki sposób opanowałem podstawy fotografii? Jasne, że nie, bo ja sam musiałem nadwyrężyć swoją pamięć żeby przypomnieć sobie jak wyglądały moje początki (było to prawie 12 lat temu). 

Otóż swego czasu nabyłem w okolicznym kiosku ruchu znany wszystkim miesięcznik o tematyce podróżniczej. Dołączona do niego była płyta, o wszystko mówiącym tytule „Szkoła fotografowania National Geographic”. Były to czasy kiedy internet dopiero wdzierał się do świadomości ówczesnych nastolatków i nie tak łatwo było odnaleźć cokolwiek wartościowego w czeluściach sieci. Wrzuciłem płytę do czytnika i w ten sposób rozpocząłem poznawanie tajników mojego przyszłego zawodu. Nie kursy, nie szkoła tylko długie godziny czytania, analizowania i testowania zdobytej wiedzy. Zdajecie sobie sprawę, że ta wiedza znajduje się w każdej instrukcji lustrzanki cyfrowej? Informacje o tym co to jest przesłona, czas naświetlania czy ISO są na wyciągnięcie ręki każdego posiadacza wyżej wymienionego sprzętu. Może wiedza ta nie jest podana w jakiś wyjątkowo ciekawy sposób ale jako punkt wyjścia wystarcza. Co ciekawe mało kto się z tym zapoznaje. Między innymi z tego powodu wiele osób szybko orientuje się, że sam zakup lustrzanki nie zrobił z nich fotografów. Nie oszukujmy się, ustawienie aparatu na tryb zielonego kwadracika czy też uśmiechniętej buźki nie spowoduje, że z dnia na dzień staniemy się następcą Tyszki. Znam wiele osób, które dały się złapać w sidła takiego toku rozumowania. O zgrozo, często to my byliśmy zapalnikiem tej feralnej decyzji. Dlaczego? Często to, że robimy dobre zdjęcia jest przypisywane w dużej mierze temu, że posiadamy dobry sprzęt. Byłbym ignorantem i kłamcą mówiąc, że jest to całkowita bzdura. Właściwie jest to bzdura w 90 procentach. Czy jeśli kupimy dobre pióro to nagle staniemy się pisarzami? Raczej nie. Dlaczego w takim razie utarło się, że w fotografii lustrzanka cyfrowa jest wyznacznikiem bycia fotografem? Osobiście nienawidzę lustrzanek, są duże, ciężkie i drogie. Wiecie jak najczęściej kończy się przygoda z takim aparatem? Ląduje on w kącie, bo nikomu nie chce się zabierać takiej cegły na imprezę czy plażę ani wydawać fortuny na lepsze niż kitowe obiektywy czy lampę. Do tego szybko okazuje się, że aparat sam z siebie nie wypluwa obrazów godnych powieszenia w galeriach Nowego Jorku. Chcecie poznać mój przepis na naukę fotografii? Dzięki niemu nie wydacie majątku na sprzęt, którym pobawicie się przez kilka pierwszych dni fascynacji, a potem rzucicie psu do rozszarpania. Jednocześnie jest to idealny sprawdzian tego, czy faktycznie fotografia jest tym co Was kręci. Jeśli odpowiadacie twierdząco to wykorzystując serialowy suspens zapraszam Was już niebawem do zapoznania się z drugą częścią notki :)

Tymczasem postanowiłem podzielić się z Wami zdjęciami z początków mojej "zabawy" w fotografa. Poniższe fotografie pochodzą mniej więcej z 2004 roku. Wszystkie zostały wykonane na negatywach za pomocą (jeśli mnie pamięć nie myli) Minolty Dynax 3xi z doczepionym jakimś dziadostwem udającym obiektyw. Nie są one jeszcze wyjątkowo kompromitujące ale do czasu następnej notki postaram się dotrzeć do pierwszych moich zdjęć. Może być zabawnie...




6 komentarzy:

  1. Biorąc pod uwagę Wasze dzisiejsze zdjęcia, zdecydowanie widać postęp ;) Kiedy ja przeglądam moje pierwsze zdjęcia, zastanawiam się jak coś takiego w ogóle mogłam publikować ;) Czekam na kolejną część!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiem, że przeszłość się idealizuje, ale kiedyś było jakoś tak "fajniej". Człowiek po prostu robił zdjęcia, bez nacisku na super sprzęt czy szkła. Poczekaj na następną część :)

      Usuń
  2. Twój blog to nadzieja dla wszystkich robiących zdjęcia :-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Jaka Nataluniuniuniunia!!! :) <3

    OdpowiedzUsuń