28 maja 2014

28 maja 2014, godzina: 20:39 0
Mam wrażenie, że nad sesjami zdjęciowymi czasami ciąży fatum prawa Murphyego - "Jeżeli coś może się nie udać - nie uda się na pewno". Od jakiegoś czasu staram się unikać prowizorycznie zorganizowanych sesji. Odrzucam zlecenia przy których klient oczekuje powalającego efektu przy minimalnych albo zerowych kosztach. Wiem z doświadczenia, że nic dobrego z tego nie będzie. Najczęściej kończy się nerwami i frustracją. Niestety życie pokazuje, że czasami mimo zaangażowania wszystkich stron nad sesją ciąży klątwa i co chwila rzuca kłody pod nogi. Tak właśnie było przy okazji sesji, którą wykonywałem jakiś czas temu dla zespołu "Like it".

Na marginesie dodam, że kiedy miałem już gotowy cały wpis to moja przeglądarka uległa awarii i musiałem zacząć pisać praktycznie od zera... Widać, pech ciągnie się dalej.

Koncept zdjęć był dość prosty. Chcieliśmy znaleźć wnętrze utrzymane w klimacie zbliżonym do loftu z surowymi ścianami z cegły bądź betonu, oraz ładną podłogą. W tle mieliśmy zamiar ustawić duże lampy sceniczne, które poza walorami estetycznymi miały również zapewnić światło kontrowe.

Na początku przyszło mi się zmierzyć z poszukiwaniem lokalizacji. Czasu nie było za wiele, więc większość miejsc, do których dzwoniłem było już zarezerwowanych, bądź nie dysponowało przestrzenią wystarczająco dużą aby swobodnie fotografować 5 osób. Kiedy już traciłem nadzieję, ktoś polecił mi studio, które ulokowane jest niedaleko mnie. Zadzwoniłem, umówiłem się na spotkanie i już po kilkunastu minutach byłem na miejscu. Obejrzałem wiele pomieszczeń, ale żadne z nich nie odpowiadało moim oczekiwaniom. Jedyne nadające się miejsce było już zarezerwowane na inną sesję. Kiedy traciłem nadzieję i powoli kierowałem się do wyjścia właściciel postanowił pokazać mi jeszcze pomieszczenie będące w trakcie remontu. Pomimo brudu i bałaganu okazało się być najlepszym z dotychczasowych. Ładne betonowe ściany oraz biała drewniana podłoga całkiem dobrze wpisywały się w koncept. Z braku alternatywy zaakceptowałem je.

W międzyczasie znajomy stylista Wojtek przeszukiwał sklepy w poszukiwaniu ubrań zgodnych z otrzymanymi wytycznymi. Wskazówki dotyczące ubioru otrzymaliśmy dużo wcześniej więc z tą kwestią nie było problemów. Przynajmniej do dnia zdjęć.

Dwa dni przed nią zaczęły pojawiać się kolejne przeszkody. Zuza, z którą zajmowała się sesją i opiekowała zespołem obiecała zorganizować wspomniane wcześniej światło i pomimo starań dowiedziałem się, że jedyna dostępna opcja to kilka par ledowych. Życie-pomyślałem. Niestety moc takich lamp ledwo by wystarczyła do oświetlenia wylęgarni kurczaków, nie mówiąc już o zastosowaniach fotograficznych. Postanowiłem wziąć sprawy w swoje ręce i pojechałem do wypożyczalni sprzętu LFX w celu znalezienia czegoś bardziej adekwatnego. Na próżno. Znów jedyną opcją były rozwiązania oparte na ledach. Odpuściłem i pogodziłem się z faktem, że trzeba na szybko opracować nowy koncept. Finalnie zamiast świateł zdecydowałem się skorzystać z wielkiej parasolki parabolicznej będącej na wyposażeniu studia. Zadzwoniłem, aby upewnić się, że będzie wolna tego dnia, otrzymałem zapewnienie, że nie będzie z tym problemu. Zuza w międzyczasie zorganizowała jeszcze wytwornicę dymu.

Nadszedł dzień sesji.
Na miejsce przyjechaliśmy pół godziny przed wszystkimi z zamiarem wcześniejszego przygotowania sprzętu. Okazało się, że nasz stylista Wojtek był jeszcze wcześniej i rozłożył się z ubraniami w miejscu, w którym miała odbywać się tego dnia inna sesja. Ruszyliśmy do zarezerwowanego pomieszczenia i po wejściu zamurowało mnie jak szpadel w cemencie. Zamiast pięknej drewnianej podłogi zobaczyłem ohydną szarą wykładzinę konferencyjną, która do naszej koncepcji pasowała jak Sasha Grey do kreskówek z Królikiem Bugsem. Bardzo szybko przekonałem się, że są lepsze sposoby na podniesienie ciśnienia z rana niż mocne espresso. Do przyjścia całej ekipy zostało kilkanaście minut, a ja stałem wpatrzony w paskudną wykładzinę i próbowałem opanować chęć zamordowania osoby w zasięgu wzroku.

Prawdopodobnie moje zdenerwowanie dało się odczuć, bo ekipa zarządzająca ruszyła w celu wyjaśnienia sytuacji oraz w poszukiwaniu alternatywy. W międzyczasie otrzymałem telefoniczne „wyjaśnienie” od szefa: „wczoraj przyjechała ekipa z Komfortu i musieli położyć”. Na moje pytanie dlaczego nikt mnie o tym nie poinformował nie otrzymałem odpowiedzi. Szczęśliwie udało się dodzwonić do fotografa, który zarezerwował drugie pomieszczenie w studiu. Okazało się, że i tak planował zdjęcia poza nim, więc mogliśmy przenieść się do wcześniej niedostępnego miejsca. Znów musieliśmy dostosować koncept do nowych warunków. Tym razem były to szare ściany i szara podłoga.
Nerwy powoli odpuszczały. Mogliśmy skupić się na rozstawianiu sprzętu oraz ubieraniu chłopaków. Po drodze nie obyło się bez wtop. Koszula przygotowana dla wokalisty okazał się za mała. Ostatkiem sił udało mu się ją zapiąć ale guziki były napięte jak kot przed skokiem do kartonu. Nie było już czasu na znalezienie alternatywy. Musiałem pogodzić się z faktem, że czeka mnie zabawa z koszulą podczas postprodukcji.

W końcu mogliśmy przystąpić do zdjęć.
 Ale zanim o nich to warto wspomnieć o ekipie, czyli:
styliście: Wojtku Szymańskim
dzielnie asystowała i zapewniła catering: Zuzanna Rusin 


Przy pierwszych zdjęciach użyliśmy pięciu źródeł światła. Z przodu po skosie i lekko z góry świeciły srebrna parasolka paraboliczna oraz duża okta. Z tyłu, widoczna na zdjęciach duża parasolka paraboliczna z białym wnętrzem (w skrócie "para") oraz dodatkowo po bokach dwa reflektory (tzw. garnki) świecące ostrym światłem kontrowym. Jeden z nich miał założony niebieski filtr i podświetlał puszczany dym. Kolor ten pojawił się na prośbę zespołu nie tylko w oświetleniu ale i w stylizacjach.
Ogniskowa 25mm. Ekspozycja: 1/125s, f/13, ISO 100
Ogniskowa 22mm. Ekspozycja: 1/125s, f/13, ISO 100

Po wykonaniu zdjęć grupowych spontanicznie postanowiłem wyłączyć wszystkie lampy poza widoczną w kadrze parą i wykonać kilka zdjęć jedynie z użyciem światła kontrowego oraz odrobiną dymu.
Ogniskowa 23mm. Ekspozycja: 1/125s, f/13, ISO 100
Następne ujęcie również było nieplanowane. W kuchni znaleźliśmy długą drewnianą ławkę, która aż prosiła się o wykorzystanie. Tym razem jedynym źródłem światła była duża para świecąca od przodu. Specyficzne rozmycie uzyskałem fotografując obiektywem 90mm TS-E.

Ogniskowa 90mm. Ekspozycja: 1/125s, f/2.8, ISO 100
 
Potem przyszedł czas na indywidualne portrety. Głównym światłem był strip z założonym gridem świecący delikatnie z góry. Tło oświetliłem lampą z garnkiem z założonym plastrem miodu. Do tego kontra z prawej z niebieskim filtrem podobnie jak przy pierwszym zdjęciu grupowym dająca lekką kolorową poświatę w cieniu na policzku. Zależało mi na mniejszej głębi ostrości, do tego celu posłużyłem się szarym filtrem nakręcanym na obiektyw zmniejszającym dopływ światła.

 Wszystkie zdjęcia wykonane na ogniskowej 50mm. Ekspozycja: 1/125s, f/2, ISO 100



 

 
Na koniec wykonałem jeszcze jedną wersję portretów, tym razem na „stalowej ścianie". Jedynym źródłem światła był świecący na wprost mały beauty dish z założonym plastrem miodu.
Ogniskowa 50mm. Ekspozycja: 1/160s, f/5, ISO 50
Jak pokazuje powyższa przygoda czasami z pierwotnego planu nie zostaje praktycznie nic.Tego typu sytuacje zdarzają się stosunkowo często i trzeba nauczyć się szybko podejmować decyzje oraz dopasowywać się do zastanych warunków. Kosztuje to dużo nerwów ale finalnie nie musi oznaczać skazania sesji na niepowodzenie.

Chętnie poznam Wasze opinie na temat zdjęć.

0 komentarze